Mój sposób na infekcje i przeziębienia

Uroda 40 plus – Mój sposób na infekcje i przeziębienia
Jest listopad. Wilgotny, chłodny i ciemny. Mieszkam w jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie, gdzie zatrutym powietrzem oddycha się przez 200 dni w roku. Toksyczne pyły, które osadzają się w górnych drogach oddechowych, powodują wzmożoną zachorowalność na zapalenie gardła, płuc i oskrzeli. Nawet bez smogu mam skłonność do infekcji wirusowych i od września do kwietnia jestem właściwie nieprzerwanie przeziębiona. Każdego roku, przez bite 6-8 ciemnych i zimnych miesięcy, wegetuję sobie i faszeruję się chemicznym dziadostwem, czekając na krótkie lato.
Aż do teraz 🙂 W tym sezonie po raz pierwszy od wielu lat jestem nieprzerwanie zdrowa i jestem pewna, że tu nie ma przypadku. To na pewno pozytywny skutek zmian jakie wprowadziłam w swojej diecie i nawykach. Bo w listopadzie zwykle leczyłam trzecią z rzędu infekcję.
Zanim opowiem Wam jak udało mi się nabyć odporność, koniecznie muszę dodać kilka istotnych zastrzeżeń:
- Nigdy nie testuję na sobie radykalnych, niebezpiecznych i niepotwierdzonych badaniami diet. Boję się nowinek głoszonych przez internetowych guru, boję się wszelkich monodiet i zawsze, ale to zawsze zanim zacznę cokolwiek stosować czytam. Czytam wszystkie dostępne publikacje, głównie naukowe, czytam wszystkie głosy za i przeciw i jeśli stosowanie diety czy też cudownego produktu wiąże się z ryzykiem – nie podejmuję wyzwania.
- Nie znoszę suplementów diety. Bardzo rzadko je stosuję, a jeśli już to ZAWSZE z zalecenia lekarza lub przynajmniej po konsultacji z lekarzem.
- Nie jestem lekarzem i z wielką pokora podchodzę do wiedzy medycznej, dlatego nie zalecam i nie zachęcam nikogo do stosowania rozwiązań ryzykownych. W przypadku najmniejszych wątpliwości zalecam kontakt z zaufanym medykiem i sama zawsze tak robię zanim zacznę cokolwiek działać na własną rękę. Tyczy się to zarówno diety, jak i suplementów.
- Są dziedziny w życiu, w których umiaru nie znam. Są obszary gdzie jestem “na maksa” albo nie ma mnie wcale. Ale dieta jest dla mnie tą dziedziną, w której nie ma skrajności. Tu musi być umiar i urozmaicenie, a skrajności nie są przeze mnie akceptowane. Nie jestem też osobą, która będzie potrafiła tygodniami popijać jarmuż jęczmieniem. Jestem wielką fanką dobrego jedzenia i znajduję dziką przyjemność w smacznym i pięknym posiłku.
Jaki znalazłam dla siebie sposób na infekcje i przeziębienia?
Nigdy nie odżywiałam się źle. Nie miałam świra na punkcie żadnych diet, ale mam naturalną skłonność do zdrowej żywności. Bez szaleństwa i zadęcia, bez gonitwy po eko sklepach. Po prostu moja mama gotowała zdrowo i chudo i tak mi zostało. Nie lubię napojów gazowanych, nie rozumiem fenomenu Coca-Coli, nie cierpię jedzenia z Maca ani KFC. Po prostu mi nie smakuje. Lubię chude mięsa i warzywa, piję głównie wodę. Jakoś tak mam. Ale widać to było za mało, żeby zbudować odporność, która skutecznie chroniłaby mnie przed chorowaniem.
Woda z cytryną na czczo
Wiosną zaczęłam pić co rano na czczo ciepłą wodę z cytryną. Z wielu powodów. Przede wszystkim chciałam poprawić odporność i dostarczyć mojemu organizmowi trochę antyoksydantów. Doczytałam również, że taki napój o poranku pozwoli mi pozbyć się toksyn i utrzyma równowagę kwasowo-zasadową organizmu. Wspomoże trawienie, ułatwi pozbycie się zbędnych kilogramów i nawodni. Podobno również pobudza, odmładza, odświeża oddech, obniża cholesterol, oczyszcza drogi moczowe, łagodzi zgagę i pomaga w walce z zaparciami.
Pomyślałam sobie – bardzo łatwy sposób na moje infekcje, który nawet jeśli jest mitem zupełnie mi nie zaszkodzi. Tym bardziej, że niestety nie piję wystarczającej ilości płynów – a ten poranny koktail to zawsze dodatkowe 200 ml na dobę.
Ważne jest, aby 30 minut po wypiciu mikstury pozostać na czczo – w tym czasie nie powinno się nie tylko nic jeść, ale również pić kawy ani herbaty.
Od ponad 5 miesięcy co rano wypijam więc szklankę wody z wyciśniętą całą cytryną i jeśli pozytywne skutki będą się utrzymywać będę ją piła aż do końca życia 😉
Kasza w diecie
W czerwcu moja zaufana lekarka zaproponowała mi dietę low FODMAP, zalecaną w łagodzeniu objawów zespołu jelita drażliwego. Nie będę wchodzić w tym miejscu w szczegóły diety, bo nie jest to temat na jeden krótki post, ale wręcz na całego bloga 🙂 Dociekliwych odsyłam po szczegóły na przykład tutaj: https://dieta.mp.pl/diety/diety_w_chorobach/111607,dieta-fodmap-dieta-zalecana-w-zespole-jelita-drazliwego.
Jednym z zaleceń diety jest rezygnacja z mąki pszennej i żytniej oraz produktów, które je zawierają. Wydawało mi się, że nie da się żyć bez chleba i makaronów, które uwielbiam. Ale pomyślałam, że spróbuję i jakoś wytrzymam 8 tygodni – jest to faza eliminacyjna diety, w której bezwzględnie nie wolno spożywać produktów o wysokiej zawartości łatwo fermentujących, słabo wchłanianych węglowodanów, o wysokim ciśnieniu osmotycznym. Czyli o wysokiej zawartości FODMAP.
Wcześniej podstawą moich śniadań był pieczywo z niewielką ilością dodatków – plasterek szynki i/lub sera z pomidorem lub rzodkiewką. Po przejściu na dietę zastąpiłam pieczywo waflami ryżowymi, ale żeby nie umrzeć z głodu godzinę po posiłku musiałam wzbogacić ilość i jakość dodatków. Makaron pszenny początkowo zastąpiłam kukurydzianym, ale czułam, że nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, tym bardziej, że nie jestem fanką kukurydzy. Uważam ją za doskonałą paszę dla świnek, jednak sama wolę spożywać ją z umiarem lub wcale.
I wtedy odkryłam… kaszę! Lepiej późno niż wcale 😉 Oczywiście wcześniej już przeróżne kasze znałam i jadałam, ale bardzo sporadycznie, sama zaś nie przyrządzałam ich nigdy, właściwie nie wiem dlaczego. Tym bardziej, że doskonale wiem jakie korzyści przynosi regularne jedzenie kaszy – wszystkie moje dzieci chodziły do waldorfskiego przedszkola, w którym ogromną wagę przywiązuje się do właściwiej diety. Wśród tysiąca zdrowych nawyków przedszkolnych na czołowym miejscu znajduje się spożywanie kaszy. I nie wierzę, że to przypadek, że wszystkie moje dzieci, w liczbie sztuk trzy, po kilku miesiącach przedszkolnej diety przestają chorować. Zupełnie.
I tak w obliczu konieczności okazało się, że kasza jest doskonała pod każdym względem. Ja szczególnie upodobałam sobie gryczaną niepaloną, jaglaną, bulgur, komosę ryżową, czyli qunioę i brązowy nierafinowany ryż. Wszystkie te ziarna są łatwo dostępne, teraz praktycznie w każdym sklepie. Wcale nie są drogie. I ekstremalnie łatwe do przygotowania, na tysiąc sposobów. Nie będę się rozpisywać o szczegółach przyrządzania przeze mnie kaszy, dość, że zagościła w moim jadłospisie na stałe i jem przeróżne jej rodzaje co najmniej 4 razy w tygodniu. I mam głębokie przekonanie, że działa na mnie podobnie jak na moje dzieci. Nie choruję. Nie pojmuję czemu odkryłam ten prosty fakt tak późno.
Olej lniany
O zaletach oleju lnianego pisałam już w poście: Za co pokochałam olej lniany. Od sierpnia zagościł on na stałe w mojej lodówce. Codziennie rano, na czczo, raczę się 2 łyżkami oleju lnianego. A dokładnie robię tak – najpierw wypijam szklankę ciepłej wody z cytryną, następnie czekam 30 minut (oczywiście nie bezczynnie ;)) i po tym czasie wypijam 2 łyżki oleju. Zaraz potem zjadam śniadanie. Jeśli do śniadania serwuję sobie kozi twaróg (który uwielbiam), mieszam go z niewielką ilością oleju lnianego, otrzymując w ten sposób tzw. pastę dr Budwig, która jest częścią diety opracowanej 60 lat temu przez dr Budwig, w celu leczenia nowotworów i innych przewlekłych chorób cywilizacyjnych. Tu też nie jest miejsce na szczegółowy opis diety, tym bardziej, że sama stosuję jedynie wybrane jej elementy. Jeśli ktoś jednak chciałby poczytać więcej o fenomenie dr Budwig i jej diecie polecam na początek krótkie opracowanie tutaj: http://www.poradnikzdrowie.pl/diety/lecznicze/dieta-dr-budwig-olej-lniany-na-raka-cukrzyce-i-inne-choroby_38280.html.
Skutki zmian w mojej diecie
Jak widzicie nie zrobiłam rewolucji w mojej diecie, no może poza kaszą. Bo picie wody z cytryną i oleju lnianego to żadna radykalna zmiana. Po prostu uzupełniłam o nie dotychczasową dietę.
I tylko te 3 produkty – woda z cytryną, kasza i olej lniany – sprawiły, że zyskałam w zamian 3 cenne rzeczy:
- przestałam chorować – od maja jestem wolna od infekcji i przeziębień
- schudłam 7 kilogramów
- świetnie się czuję – mam zdecydowanie więcej sił witalnych, energii i ogólnie lepsze samopoczucie
Tylko tyle, albo aż tyle 🙂 Dla mnie – wystarczająco dużo, żeby zrobić coś dla siebie. Mały koszt, a wielki zysk, bardzo polecam!
A w bonusie dorzucam dwa zdjęcia obrazujące moje ciało przed rokiem i teraz – przepraszam za jakość zdjęć, ale byłam na nie trochę skazana. Nie chciałam uzależniać swojego wyglądu od ujęcia, bo wiadomo, że czasem wychodzimy na zdjęciach szczuplej, a czasem grubiej niż w rzeczywistości. Dlatego wybrałam zdjęcia w tej samej sukience, żeby było dokładnie widać ile luzu zyskała 😉

Uroda 40 plus – Mój sposób na infekcje i przeziębienia – 2016 vs 2017
—
Post scriptum
Teraz eksperymentuje z octem jabłkowym, czytam też co nieco o piciu sody oczyszczonej. Jednak o ile ocet jabłkowy i korzyści ze spożywania go są dla mnie oczywiste, tak soda wydaje mi się zbyt kontrowersyjna. Ja jednak potrzebuję twardych, niezbitych dowodów i rzetelnych informacji medycznych. Jeszcze potrzebuję czasu, żeby się doedukować z tym temacie.
Dla octu jabłkowego zaś potrzebuję więcej czasu. Na razie spożywam go zbyt krótko, żeby wyciągać wnioski i zauważyć różnicę w zdrowiu i samopoczuciu. Ale jak tylko upłynie wystarczająco czasu, żebym mogła rzetelnie go ocenić, zaraz coś o tym skrobnę, bo ocet jabłkowy ma ogromny potencjał. Póki co czuję się zdrowsza od samego czytania o tym, jaka będę zdrowa po spożyciu 😉
O matko, jak ja kocham kaszę <3 A juz z kawalkiem miesa i sosem grzybowym to w ogole odplywam. Dziekuje za wpis 🙂