Nie znoszę czekać
Nie znoszę czekać, bo w czasie czekania się starzeję. Czas i tak upłynie, to co na czekamy i tak nadejdzie, albo nie – ale wtedy czekanie jest jeszcze bardziej bez sensu. Bo w czasie czekania koncentruję się na czymś przyszłym, odległym. Nie ma mnie tu i teraz, jestem nieobecna. Nie cieszy mnie to co się dzieje, to co mnie otacza, co widzę, co słyszę i co czuję. Bo czekam. Na wiosnę, na lato, na wakacje, na wyjazd, na święta, na przyjazd. Na coś co ma nadejść i chyba jakoś zmienić codzienną monotonię. A potem TO coś przychodzi i bardzo szybko mija. Często rozczarowuje. Bo wiosna zimna, lato deszczowe, wakacje w mieście, wyjazd odwołany, święta nerwowe, a ci co mieli przyjechać zmienili plany. I znów jesteśmy niezadowoleni, i znów czekamy, na następne – święta, wakacje, na następną wiosnę.
Wiem, że tu miało nie być miejsca na psychologię. Ale nie mogę się powstrzymać, nie mogę przemilczeć tematu czekania, bo uważam, że czekanie marnuje nasz czas, nasze życie, naszą młodość. I szczerze żałuję, że nie wiedziałam o tym wcześniej, bo prawdopodobnie umknęło mi mnóstwo pięknych, ale ulotnych chwil, które trwały bardzo krótko, ale przegapiłam je, bo czekałam.
Całą ósmą klasę czekałam na wakacje i ogólniaka. Bo w ogólniaku nagle miało się wszystko zmienić, bo miałam mieć nowych znajomych i nowe szanse, nowe życie i nowe całe środowisko. Nie wiem gdzie i kiedy umknęła mi 8 klasa, bo czekałam. Umknęło mi wszystko co fajnego wtedy robiłam, a choć robiłam dużo, to wszystko było wtedy takie “na przeczekanie”. Bo prawdziwe życie miało dopiero nadejść.
Umknął mi ogólniak, bo wciąż czekałam na wakacje. Nudne, ciągnące się w nieskończoność, pozbawione codziennych radości wynikających z przebywania z rówieśnikami, wakacje, z których tylko krótką część spędzałam w naprawdę zajebisty i interesujący sposób. Wakacje się kończyły, zaczynał się rok szkolny, a ja już czekałam na następne zajebiste – samotne wakacje w mieście.
Studia. Och, jaka jestem dorosła. Ale semestr za semestrem wciąż brałam na przeczekanie. Byle przetrwać do końca sesji. Imprezy – owszem, bardzo fajne, nawet najlepsze jakie pamiętam, ale dawały krótkie radości, bo przecież czekałam na koniec semestru. Semestr się kończył, głośne ufff, i czekałam na wakacje. Wakacje fajne, ale mało kasy, czekam na prawdziwą pracę i prawdziwe życie. Doczekałam się szybciej niż myślałam, ale jak tylko zaczęła się dorosłość zaczęłam czekać na weekend. I tak czekam do dziś. W krótszych perspektywach na weekend, w dłuższych na wiosnę i lato, na jakiś wyjazd, na jakąś z góry i od dawna zaplanowaną imprezę – bo przecież spontanicznych już w zasadzie nie ma 🙁 Bo mamy rodziny, żony / mężów, dzieci, obowiązki, pracę i własne firmy. Bo wolny weekend planujemy z dużym wyprzedzeniem, a jeśli chcemy się urwać z domu, to trzeba uzgodnić to z partnerem czy mężem. Bo może on zaplanował jeszcze wcześniej, że w ten właśnie weekend urwie się z kumplami, bo nie widzieli się już dobre 8 miesięcy. No to planujemy weekend, 11 czerwca, przyjadą znajomi, będzie fajnie. I czekamy. Nieważne jest to, co dzieje się teraz, albo raczej – jest ważne, ale przejściowe, bo czekamy na czerwiec. Wtedy będzie prawdziwe życie, cała noc dla nas, piwo, wino, bania, zabawa do rana. Prawdziwe życie znika błyskawicznie i pozostaje to prawdziwie prawdziwe, ta codzienność, od której tak rozpaczliwie chcemy uciec, czekając wciąż na dalszą lub bliższą przyszłość.
Nie znoszę tego uczucia, kiedy coś na czekałam, długo i cierpliwie, szybko i bezpowrotnie mija, a ja pozostaję z uczuciem, że czas za szybko ucieka. Nie zgadzam się na to i buntuję wewnętrznie. I odkąd nazwałam to głośno, krzyczę: nie znoszę czekać! I nie czekam już na wakacje, bo wiem, że w czasie czekania umknie mi mnóstwo wartościowych momentów, które po prostu przegapię, myśląc, że to co tu i teraz to stan przejściowy. I odkąd dojrzałam do tej perspektywy (czytaj = zestarzałam się?) patrzę się (staram się patrzeć?) na swoją codzienność inaczej. Nie, nie dziękuję Bogu za każdy nowy dzień, bo z Bogiem to mi niestety nie jest po drodze. Nie jestem też nawiedzoną, radosną hippiską. Po prostu zdarza mi się, że tarzam się po łóżku z dziećmi i zastanawiam się – ile z tego i czy w ogóle będą pamiętać? Czy zapamiętają smak surowego ciasta wylizywanego z miski? Czy zatrzymają w pamięci moment beztroskiego i radosnego tańca do muzyki z końcówki Smurfów? Czy będą pamiętać jak udawałam ducha, potwora czy łaskoczącą rękę? Ja staram się z całych sił angażować w to jak najmocniej, choć dla mnie to niełatwe, i jednocześnie staram się nie traktować tego najcenniejszego czasu, spędzanego z nimi, jako dopustu bożego, w oczekiwaniu na 20.00, kiedy pójdą już spać.
Pewnie jestem już bardzo stara, skoro dopadły mnie takie wnioski, i jeszcze starsza, skoro nie tylko o tym myślę, ale też przestawiłam w głowie trybik odpowiedzialny za zmianę myślenia i wiarę w słuszność tej zmiany. Ale tak mam, i to już od dawna – nie czekam, bo przyszłośc i tak nadejdzie. A ja chcę ten czas przeżyć najlepiej jak potrafię, widząc teraźniejszość, bez skupiania się na przyszłości.
Photo credits: AlicePopkorn / Foter / CC BY-SA / gato-gato-gato / Foter / CC BY-NC-ND
Myślę, że łatwiej jest nie czekać jeśli nie jesteśmy zmuszeni robić tego, na co nie mamy ochoty. Oczywiście zawsze jest trochę zła koniecznego, ale ważne by tak zarządzać własnym życiem, by tych rzeczy było jak najmniej. Ktoś mądry powiedział, że jeśli okoliczności nam nie sprzyjają, to trzeba stworzyć takie, które sprzyjać będą. Brzmi trochę jak z poradnika “Jak być szczęśliwym” 😉 ale na prawdę wierzę, że całe dobro bierze się z niezgody na to co nas nie zadowala. Pomalutku, pomalutku, ale trzeba przeć do przodu. A propos aforyzmów, zacytuję jeden z moich ulubionych: “Zacznij tam gdzie jesteś, użyj tego co masz, zrób co możesz” A. Ashe 🙂 Wszystko byleby tylko nie użalać się nad sobą jakie to życie paskudne, jak niesprawiedliwie nas traktuje i czego to byśmy nie osiągnęli gdyby… i tu ciąg wymówek. i to o czym piszesz, krótkie, ulotne chwile, które nawet jeśli trochę nam się nie chce wyjść ze swojej skorupki mogą przynieść szczęście innym, bo dzieci już nigdy nie będą tak małe, bo już nigdy nie będą nas potrzebować tak, jak teraz, bo nawet jeśli nie zapamiętają, że udawałaś ducha, może zapamiętają, że mamą było fajnie, że miały szczęśliwe dzieciństwo. To jest bezcenne 🙂 I coś dla siebie, tu i teraz, a nie w jakiejś mglistej przyszłości, gdy będę miała więcej czasu, gdy będę miała więcej pieniędzy, gdy… Ja na przykład bardzo lubię czytać, i czytam, codziennie, choćby się waliło, choćby pięć stron, bo lubię, bo mi się należy ;), bo pomaga pozbierać myśli i nabrać dystansu. Też żałuję, że nie wiedziałam tego wcześniej, że tyle się naczekałam na wolne od pracy, wakacje, na przeprowadzkę… a koniec końców okazuje się, że czekamy na złudzenia, bo kiedy już to coś przychodzi, okazuje się nie być tym, czego się spodziewaliśmy. Ale lepiej pojąć później, niż wcale. Nigdy nie jest za późno na zmiany, póki jeszcze ta ziemia nas nosi 😉 Ale czekać na coś jednak chyba trzeba. Opowiadał mi znajomy o swoim koledze, który był zapalonym ogrodnikiem i nigdy nie mógł zdążyć z wykonaniem wszystkich zaplanowanych prac, aż którejś jesieni wyznał, ze wreszcie jest zadowolony ze swojego ogrodu, że jest idealnie, dokładnie tak, jak chciał, a kiedy nadeszła zima, zmarł. Może poczucie całkowitego spełniania nam nie służy :)? Więc zostawmy sobie coś na przyszłość, tylko niech to będzie taki mały, malutki niedosyt 🙂
Zdecydowanie tak jest, właściwie ze wszystkim się zgadzam co napisałaś. Także z tym, o czym sama nie wspomniałam, ale w zasadzie myślę bardzo podobnie – że całkowite spełnienie prawdopodobnie oznacza koniec. I niech będzie niedosyt, racja, ale właśnie taki malutki 🙂 Wtedy to czekanie na przyszłość nie przesłania nam teraźniejszości, taki zdrowy balans 🙂
Ooo, na jaki fajny artykuł trafiłam 🙂 Właściwie o tym samym o czym napisałam, tylko ja kilka dni wcześniej 😉 http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,262,nie-czekaj-na-dobra-chwile-zrob-to-teraz.html. “I trzeba korzystać z teraźniejszości, bo tylko ona jest dla nas naprawdę dostępna.” 🙂